Przez ładnych parę lat ubranie i muzyka stanowiły dla mnie nierozerwalną całość. Zakochana w Pearl Jam na przełomie tysiącleci, lubiłam przemykać ulicami w swoich HD-kach nie zważając na modę i pogodę, niezależnie od pory roku :D (no dobra, prawie - w mega upałach zamieniałam je na toporne i bezpłciowe sandały z Otmętu - o takie: http://www.butyotmet.pl/sandal-damski-110sp-w70.html :P tak, można samej sobie zrobić takie "kuku"). W owym czasie jeansy przyrosły mi do tyłka, a koszula w biało-czarną kratę służyła długo i wiernie, dopóki nie rozerwała się chyba ze starości. Czy chodziłam ubrana ładnie? Nie. Czy chociaż wyglądałam w tym fajnie? Nieszczególnie.Zestawione razem: źle dobrane jeansy, przyduże t-shirty , koszula i glany zlewały się w nieociosaną, kwadratową bryłę, jednakową w barach, udach i łydkach, z główką na czubku. Czy dobrze się w tym czułam? Bezapelacyjnie. Przecież „słuchałam” grunge’ u! Jasne i oczywiste było dla mnie, że „noszenie się” tak a nie inaczej jest naturalnym elementem przynależności do grunge’owych kręgów i trzeba pozostać wiernym całemu klimatowi. No i nie ma zmiłuj, jak się człowiek zafiksuje - grunge i nic innego, „Nie dla mnie co do techno - od techno można z nudów zdechnąć” itp., itd. Patrząc przez pryzmat czasu, to zadziwiające jak czasami deklarując własną niezależność sami wpuszczamy się w gęste maliny różnych sztucznych ograniczeń.
Dziś nie ma to dla mnie znaczenia, muzyki nie dzielę na gatunki, ale jak wielokrotnie podkreślał już śp.Robert Leszczyński wyłącznie na „dobrą lub złą”. Słucham tego, co mi w duszy gra, niezależnie czy jest to The Rolling Stones czy Zbigniew Wodecki. A jak czuję, że coś mi nie gra, to idę dalej. Podobnie z trendami modowymi. Czasami jest u mnie bardziej klasycznie,czasami boho, sportowo, bardzo rzadko, ale jednak zakładam nawet sukienki i szpilki. To że ja czegoś nie ubieram, bo zwyczajnie czułabym się w tym nieswojo, nie znaczy, że nie podoba mi się kimś. Piękne jest to, w co człowiek wkłada serducho. I to widać.
Dlaczego dziś jest tak jakoś bardziej muzycznie, niż modowo?
Tak jakoś wyszło, że pogoda pokrzyżowała mi plany w sobotę, i zamiast sesji w owocowych kwiatach była sesja w Starej Fabryce Drutu. Było zimno, wiało, przelotnie śniegiem sypało, ale wstyd w końcu bo wiosna, nie łamiemy się i nie wskakujemy w barchany!!! Postanowiłam wykorzystać okazję. Przypuszczałam, że w dniu kiedy w Gliwicach organizowana jest impreza halo!gen teren fabryki będzie otwarty, i uda się tam cyknąć kilka klimatycznych fotek, no i był. Zestaw to taki mój częsty mundurek „koncertowo-festiwalowy”, inspirowany grungem, bo mam sentyment. Wytarte spodnie, kraciasta koszula, bo wygodnie. "Cebulka" na całodniowym festiwalu się przydaje - popołudniu gdy żar leje się z nieba krótki rękawek, lub top, a im bliżej nocy, tym więc na mnie warstw:). Buty płaskie, bo na koncertach lubię poskakać to raz, a dwa łatwiej niż obcasach uniknąć po piwie stanu nieważkości. HD-ków nie noszę już od lat, chociaż dopiero w zeszłym roku zdecydowałam się na ich całkowite usunięcie z szafy. Skórzana kurtka - mam ją od 2008 roku, i nie rozstanę się nią póki będzie dychać! Widziała ze mną kilka OFF Festivali, i jeszcze parę innych,mniejszych, wielokrotnie bywała w Fabryce Drutu, wycierała się po pubach. Jest moją drugą skórą. Kapelutek na dodatek, na koncertach bardziej mi przeszkadza niż pomaga, no ale ma ten plus, że chroni przed Słońcem, i fajnie wygląda :D, a worek z frędzlami - nowy nabytek z H&M. Całość nieszczególnie wyszukana, pomieszana w stylach, ale taka moja, swojska.
A tak w ogóle, to czekam aż wypuszczą na tegorocznego OFFa bilety jednodniowe, bo ma zagrać Patti Smith, o jak milusioo... :)
Spodnie - Orsay
Kurtka - Orsay
Torba - H&M
Kapelusz - Orsay
Golfik - Orsay
Buty - Stradivarius